WSTĘP


Vincent to niemiecka firma, znana z produkcji bardzo dobrze brzmiących urządzeń za przyzwoite pieniądze. Niektórzy mówią o niej, że jest zmorą producentów high-endu.


Powstała w 1995 roku. 24 lata temu podejście jej założyciela, Uwe Bartela, było czymś zupełnie nowym na rynku. Dział projektowy pozostał w Niemczech, a wykonaniem zajmowały się fabryki w Chinach. Przy czym należy zauważyć, że Vincent posiada w Chinach pełnoprawny zakład, z wykwalifikowanym niemieckim personelem.


Firma od początku koncentrowała się na wzmacniaczach (także lampowych). Brzmienie tych urządzeń było jednak dalekie od neutralnego. Wszystko zmieniło się, gdy do zespołu dołączył Frank Blöhbaum (współpracujący wcześniej między innymi z Thorensem).

Jego zdaniem, każdy dobry wzmacniacz powinien być jak najbardziej liniowy i wprowadzać możliwie najmniej zniekształceń (jak tranzystor), ale ważna jest też przyjemność ze słuchania muzyki, którą oferują lampy.


Taki wzmacniacz musi też być uniwersalny pod względem użytkowym. Powinien więc dysponować mocą, która pozwoli na bezproblemową współpracę z każdymi kolumnami.

W ten sposób powstał pomysł hybrydy lampowo-tranzystorowej.


Taką hybrydą jest testowany dziś model SV-226.


Bardzo porządnie wykonany, ciężki, z panelem przednim ze szczotkowanego aluminium, Vincent SV-226 budzi zaufanie.


Gdyby nie współczesna stylistyka, to swoim wyposażeniem przypominałby sprzęt z lat 80-tych.

Na panelu przednim od razu rzucają się w oczy dwa duże pokrętła: selektor wyboru źródeł i potencjometr głośności. Poniżej mamy potencjometry do wysokich i niskich tonów, ich włącznik i… Powszechnie znienawidzony LOUDNESS czyli kontur.


Wzmacniacz jest wyposażony w pętlę magnetofonową, co w obecnych czasach nie jest wcale takie częste. Na panelu czołowym znajdziecie też oczywiście przycisk POWER.


Na panelu tylnym jest gniazdo zasilania w standardzie IEC, bezpiecznik sieciowy, podwójne zaciski głośnikowe i standardowy zestaw wejść i wyjść, dający możliwość podłączenia odtwarzacza CD, tunera oraz magnetofonu kasetowego lub szpulowego (wraz z możliwością nagrywania). Są również dwa wejścia uniwersalne: LINE 1 i LINE 2.


Vincent SV-226 nie posiada przedwzmacniacza gramofonowego.

Zestawiliśmy go z kolumnami Epos M22.


Firma Epos powstała w 1983 roku. 16 lat później została wykupiona przez Michaela Creeka. Przez kolejne 5 lat Epos uruchomił produkcję topowej serii M, która była uzupełniona aż do zestawu 5.1.


Kolumny M-22 wyglądają dość skromnie. Nie są ani zbyt duże, ani nazbyt ciężkie. Obudowa została wykonana z fornirowanego MDFu. Głośniki basowy i średniotonowy mają po 15cm srednicy. Całość uzupełnia 2,5cm aluminiowa kopułka, chłodzona ferro-fluidem. Tył głośnika średniotonowego jest wentylowany. Zmniejszenie temperatury ma zminimalizować kompresję podczas bardzo dynamicznych przejść.


Co ciekawe, kolumny mają potrójne zaciski głośnikowe. Są trzydożne, więc osobne dla każdego zakresu częstotliwości. 



ODSŁUCH


Daliśmy wzmacniaczowi trochę czasu, aby mógł w pełni pokazać swoje możliwości. Jego wygrzewanie trwało przez kilka godzin.


Potem wpięliśmy nasze referencyjne źródło Krella, używając okablowania van den Hulla i zasiedliśmy wygodnie w fotelach. .


Już pierwsze takty The Moody Blues pokazały ogromny potencjał Vincenta. Wzmacniacz bardzo ładnie rysował poszczególne plany muzyczne. Dźwięk był miły dla ucha i lekko zaokrąglony. Trąbka grała u góry, a głos wokalisty, z odpowiednim pogłosem, był doskonale rozmieszczony w przestrzeni.


California obnażyła pewne wady wzmacniacza Vincenta. Przede wszystkim niedostatek basu. Przyzwyczajeni jesteśmy do Krella, który basu nie skąpi i bardzo nisko schodzi. W tym nagraniu było też nieco za dużo górnej średnicy, co powodowało, że prezentacja chwilami była dość krzykliwa.


Ale... To są wady na pograniczu percepcji, wynikające z indywidualnych gustów. Z pewnością da się je zniwelować np. zastępując van den Hulla Cardasem. Poza tym należy podkreślić bardzo szczegółową górę pasma i świetnie słyszalne uderzenia w struny gitary.


Kolejne rockowe nagranie to BJH i ich Play To The Wold. Fragment bardzo trudny do poprawnego odtworzenia. Krótko mówiąc, było poprawnie. Tym razem nic nie raziło naszych uszu. Dźwięk wypełniał cały pokój. Jednak bez fajerwerków.


Przyszedł czas na Concerto For a Rainy Day z albumu Out Of The Blue zespołu ELO. Znakomita czystość i rozdzielczość dźwięku. Świetnie słyszalny głos wokalisty. Nic się nie rozmywało. Jedna z najlepszych prezentacji tego fragmentu.


Yello – Toy... Było znakomicie. Kapitalna rozdzielczość i mikrodynamika. Głos wokalisty wyraźny i czytelny. Dobra przestrzeń. Dźwięk obejmował całe pomieszczenie i sięgał aż za głowę. Może nieco zbyt płytki bas.


Ten niedostatek basu jeszcze lepiej słychać było na fragmencie Touch and Go. Trąbka nieagresywna. Głos wokalistki miał swój timbre i koloryt. Odpowiednia skala i tempo. 


Chuck Mangione zagrał bardzo czysto. Znów czytelny był niemal każdy szczegół. Jazzowe „plumkanie” to mistrzostwo świata. Głos wokalisty miał odpowiednią barwę. Czar prysł w chwili, kiedy pojawiły się bębny. Nie było odpowiedniego uderzenia, brak było mocy i rytmu. Choć gitara i trąbka oddane zostały poprawnie.


White Winds Vollenweidera zagrało fenomenalnie. Mikro dynamika, wybrzmienia – miękkie, niemal aksamitne, bardzo czyste, dokładne brzmienie. Brawo!


Ride Across The River – po odsłuchu powiedziałem krótko: „zbieram szczękę z ziemi”. Zestrojenie średnich i górnych rejestrów na najwyższym poziomie. O dziwo, świetnie słyszalna choć niezbyt głęboka stopa perkusji. Mark Knopfler dowodził oddziałem najemników, przeprawiających się przez rzekę.


Podobnie znakomicie zagrał Pink Floyd z albumu Momentary Lapse Of Reason. Nagrania Signs Of Life i Learning to Fly. Niezwykły realizm przekazu. Łódź płynęła niemal koło nas. Odgłosy wioseł zanurzających się w wodzie były nisamowicie namacalne. Potem nagranie, dzięki któremu Pink Floyd trafił na listy przebojów (podobnie jak wcześniej dzięki Another Brick In The Wall). Bardzo czysto, a jednocześnie szalenie muzykalnie. Super.


Bardzo podobał nam się również Jean Michel Jarre. Rozłożony w przestrzeni syntezator świetnie imitował fortepian. Brzmiał miękko i dość delikatnie. Nagranie zachowywało swój rytm choć bas nie miał mocnego uderzenia. Prezentacja z ogromną ilością powietrza i szczegółów. Bardzo wciągająca.



PODSUMOWANIE


Vincent SV-226 to – naszym zdaniem – bardzo dobry wzmacniacz dla kogoś, kto lubi ciepły, wciągający, a jednocześnie bardzo szczegółowy dźwięk. Duża szczegółowość została jednak okupiona skłonnościami do wyostrzeń na górnej średnicy (w niektórych przypadkach).


To typowa hybryda lampowo-tranzystorowa. Producentowi udało się jednak znaleźć złoty środek pomiędzy dwoma skrajnościami w audio.


Wzmacniacz Vincenta, biorąc pod uwagę ceny na rynku wtórnym, może nie mieć sobie równych.

W zestawieniu z kolumnami Eposa może czasem nieco brakować basu. Bardziej w zakresie rytmu niż zejścia. Dzięki ferro-fluidowej, aluminiowej kopułce ilość detali jest wręcz porażająca.


Podobnie znakomita jest mikro dynamika.


Ponieważ Eposy są kolumnami trójdrożnymi, dającymi możliwość sterowania każdym z zakresów osobno, można brzmienie dopasować do własnych potrzeb. A znaczenie ma tutaj każdy detal. Nie tylko jakość wzmocnienia, także jakość okablowania i... Zworek.


Kolumny Eposa oceniamy bardzo wysoko. Przejrzyste, szczegółowe i muzykalne zarazem. Zwłaszcza w zestawieniu z Krellem.


Zarówno testowany dziś wzmacniacz jak i kolumny, w zestawie i samodzielnie, uzyskują naszą rekomendację. Warto ich posłuchać.




Vincent SV 226 dane techniczne: 

Moc oddawana: 100w/kanał przy 8ohm

Pasmo przenoszenia: 5Hz-150kHz

Zniekształcenia harmoniczne: 0,1%

Dynamika: 80dB

Lampy: 4x 12AX7

Waga: 12,5kg




Epos M22 dane techniczne:

Moc maksymalna: 250watt

Impedancja: 6ohm

Pasmo przenoszenia: 38Hz-22KHz

Rekomendowana moc wzmacniacza: 25-300 watt

Konfiguracja: kolumny 3-drożne

Waga: 17kg

COPYRIGHT BY OAZA DŹWIĘKU 2024


TRANSLATE